czwartek, 27 stycznia 2011

dziś, marzę więc jestem?

(godzina 14 z minutami)
dobra, koniec z słodziutkimi kiciami. dzisiejszy nastrój proponuje, aby takie łakocie wrzucić na patelnię, doprawić i dobrze obsmażyć. bo nie dość że zły, to jeszcze głodny.

----------------------------------------------------------------------------
(godzina 2 w nocy z minutami)
cieszę się, że wcześniej przerwałem pisanie notki. za panowania słońca bywa frustrująco i w tamtym momencie wylałbym do sieci hektolitry nienawiści, kwasu i trucizny. a teraz, w nocy, mogę na spokojnie i przez pryzmat całego dnia coś napisać. byłem zły bo był dzień. no i głodny. głodny bo nie ma kasy. nie ma kasy - nie ma za co pić. aale.
dzień nie był znowu taki zły. oszczędne (wręcz postne) zakupy, tramwajem na gapę, cały raid w wowie, a na dobranoc piwo i frytki ze współlokatorami. nasze mieszkaniowe gołąbki wyfrunęły z gniazdka to i ja wypełznąłem ze swojej jamy.

czuję jak powoli rodzą się w głowie nowe notki. lubię to zjawisko. bywa, że jednego wieczora piszę nawet 4, a potem tylko je dopieszczam i wrzucam.

------------------------------------------------
powracam do marzeń.
wczoraj uświadomiłem sobie, że odkąd mieszkam na nowym mieszkaniu, nie było mi odpłynąć gdzieś na dłużej. bywało, że przywoływałem wspomnienia i starałem się je tu przelać, ale przecież to nie to samo co marzenia. wycieczki po mojej nawiedzonej głowie. trwające pół nocy eskapady przez najdziwniejsze możliwe wersje wydarzeń z przyszłości i przeszłości.

rytuał przejścia zaczynam od odpalenia jakiejś depresyjnej muzyki w odtwarzaczu. zazwyczaj brand new. następnie przyjmuję wygodną pozycję łóżkowo-leżącą. a potem? potem to już tylko mózg przepełniony miliardem pomysłów, przemyśleń i skojarzeń. rozmyślania o najróżniejszych wydarzeniach - o tych realnych i tych nie całkiem.
efekty są przeróżne.
szczególnie dobrze pamiętam uczucie nieskończoności - niekończący się widok z wysokiej góry lub przytłaczającą wielkość jakiegoś obiektu, przy którym kurczę się do rozmiarów ledwo widocznych.

czasami osiągam stan ukojenia, czasem wspinam się na szczyty zadowolenia i euforii, a czasem zanurzam się w czarnej nicości i sięgam tego z najgłębszych den. każdy stan uwielbiam tak samo, każdy jest tak samo ważny i potrzebny do utrzymania równowagi. do zdrowego postrzegania świata codziennego także.
a potem sen.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

3x cat

1. happy cat


2. disappointed cat.


3. true lol cat.

sobota, 22 stycznia 2011

niedoszły inżynier

od zawsze miałem przygody z dziekanatem, lecz tym razem to już przegięli.

w dniu wczorajszym (piątek) odbył się egzamin dyplomowy, w którym miałem uczestniczyć. nie doszło to do skutku, ponieważ dziekanat nie przygotował mojego indeksu (a dokładniej - wypisu z niego) odpowiednio wcześnie. brakowało mojego i sześciu innych osób. po czwartkowej rozmowie z sekretarzem komisji, przyjął się w mej pustej głowie pomysł, żeby iść na drugi termin. dziś pozdawali prawie wszyscy kumple ze specjalności. teoretycznie - gdybym się bardzo upierał, gdyby komisja poczekała na mnie, gdyby mój stan fizyczny i psychiczny był choćby poprawny, gdyby nie ta myśl o zdawaniu w przyszłym tygodniu i gdyby nie ta chęć do douczenia się - pewnie mógłbym dziś zdawać i mieć to już za sobą. aale. jest w porządku.

tęskniłem za wieczorną posiadówą. do pełni szczęścia brakuje mojego monitora - mam nadzieję, że naprawa zadziała. rano, gdy tylko oprzytomnieję, przeglądnę milion ulubionych blogów.

rudzielcze - dzięki za tę muzykę na opisie gg.



the mood it changes like the wind,
hard to control when it begins.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

tattoo - vol.1

tatuaże. super sprawa. niestety postrzegana bardzo negatywnie - na start łatka: więzień, ćpun lub sekciarz. a szkoda, bo to czysta sztuka, sposób na wyrażenie siebie. sam na razie nie mogę sobie zrobić, bo swojej kasy brak, no i rodzina by mnie wyklęła.
na dobranoc (dla większości na dzień dobry) takie trzy:

- chester bennington i mega "ognie" na przedramionach. mógłbym takie mieć.


- brent hinds (na pierwszym planie). gdy pierwszy raz zobaczyłem jego tatuaż na czole, byłem w głębokim szoku. zajebiście odważny i ciekawy projekt. również bardzo przypadł mi do gustu motyw na lewej dłoni brenta.


- znalezione przypadkowo w necie zdjęcie klaty. szczegóły, realizm - arcydzieło. wydaje się, że postać zaraz zedrze z siebie skórę i poleci komuś na ratunek.



skoro już w klimatach spidermena: pojawiła się pierwsze foto z nowego filmu. nowy film i nowy aktor grający człowieka-pająka, a jest nim andrew garfield. premiera w lipcu. 2012.

środa, 12 stycznia 2011

pure

ciepły, czerwcowy wieczór. lekki wiatr muska policzki, zapach udeptanej trawy unosi się w powietrzu, słońce powoli i dostojnie udaje się na spoczynek.
odczuwasz niesamowite zmęczenie, pot spływa ci po skroniach. padasz z wycieńczenia, lecz jednocześnie czujesz w sobie ogromne, niewyobrażalne wręcz pokłady energii.

gardło szwankuje, trzęsiesz się. jesteś trochę obolały, spragniony i głodny. mimo tego nie odczuwasz przymusu zaspokojenia tych potrzeb, w tym momencie nie chcesz niczego innego. to nie zimno wymusza na całym ciele gęsią skórkę, to nic że koszulka przypomina już bardziej wielką dziurę. to co daje ci siłę, to - dzięki czemu oddychasz, myślisz, czujesz i żyjesz - jest tutaj.

ciało zaczyna odmawiać posłuszeństwa - postanawiasz odpocząć. chłodna ziemia daje wytchnienie nogom, schładza rozgrzane ciało. rozglądasz się do okoła, mózg zapamiętuje każdy szczegół - kolor nieba, kształt obłoków, zazielenione sznurówki, wyraz twarzy najbliższej ci osoby. pragniesz, żeby to trwało wiecznie.

ktoś uprzejmy podaje butelkę. bierzesz ją do ręki, przez chwilę spoglądasz na drżącą taflę wody. źle przełykasz, trochę się krztusisz, obok słyszysz parsknięcie śmiechu. po chwili sam się śmiejesz. do ziemi, do nieba, do tej osoby.
i dobrze już wiecie, że należy kończyć ten odpoczynek. za chwilę czas znowu ruszać. do póki starczy sił, do póki nogi będą niosły, do póki oczy będą prowadziły.






//edit 17.01.2011
pisząc i czytając tę notkę widzę siebie w kilku sytuacjach: odpoczynek w podróży, wspinaczce, w przerwie pomiędzy piosenkami na koncercie. wręcz czuję. za każdym razem gdy ją czytam, wczuwam się w ten moment, używam wyobraźni - mam ciary na całym ciele, zwłaszcza z tym podkładem: http://42.pl/u/2xlq_30stm-kaq-rar2010. ty także spróbuj.


poniedziałek, 10 stycznia 2011

zima-bełkot-mix

święta, choinka, prezenty. byłem prawie pewien, że jeżeli siostra coś mi kupi - będzie to związane z religią. i nie pomyliłem się zbytnio. będę się nawracał razem z headem i jego książką "zbaw mnie od siebie samego" (save me from myself). w najbliższej przyszłości znajdę na nią czas. może akurat!

wiosna w zimie. przyzwyczaję się za bardzo i będzie problem jak wyjebie znowu -20 stopni.
do jesieni jeszcze tak daleko.

maraton alkoholowy - czyli sylwester (mało, ale jednak) i potrójne poprawiny. pierwszy raz piłem cztery dni z rzędu, więc to już coś nowego w nowym roku. trzeciego dnia tak bolała głowa, że... trzeba było się napić. wypad do mcdonalda po pijaku na buły i piwo ze stacji benzynowej wypite w drodze powrotnej. miło.

od kilku dni sprawdzam strony mtv polska. miał być koncert korna, później okazało się że zmienili na pół godziny korna i pół godziny slipknota, a w międzyczasie padło mi mtv w tv. hah.
i tak oba występy już widziałem.

przez mtv trafiłem także na nagrania z rock am ring 2010 grupy 30 seconds to mars. chodzi mi o piosenkę "kings and queens" dostępną do obejrzenia tutaj: http://www.mtv.pl/music/artists/30-Seconds-To-Mars-167/videos/kings-and-queens-live-at-rock-am-ring-world-stage-558124/ - jest ona dosyć szczególna i była inspiracją do kolejnej notki. zobaczycie ją niedługo (pochyliłem się nad nią bardziej niż zwykle, ale nie oczekujcie nie wiadomo jakich cudów ;p).
notka: http://psychosocial.blog.pl/pure,15211996,n

dziękuję wszystkim za to że jesteście, czytacie i piszecie komentarze i w księdze.

sobota, 8 stycznia 2011

miejsca na tym świecie

do napisania tej notki zainspirowała mnie po części pewna podróżniczka-blogowiczka. z tego miejsca chciałbym pozdrowić właśnie ją, i wszystkich innych lubiących podróżować.

jest to taki zbiór miejsc o których marzyłem, marzę i które chciałbym zobaczyć na żywo. pisane dosyć zwięźle, głównie skojarzeniami. zapraszam w moje strony :)

gdzieś "pod biegunem" czyli 30 dni mroku.
jestem bardzo ciekawy, jak człowiek znosi życie bez słońca, jak reaguje na pierwsze z nim spotkanie po nocy polarnej.
z tego co mi wiadomo - nie jest tam (biegun i okolice) wtedy ciemno jak w dupie (lub na filmach) przez 24h/dobę - mamy zjawisko zmierzchu, księżyc, zorze polarne. na biegunie noc polarna trwa 6 miesięcy - to by było dopiero coś. ale, że jednak przywiązany jestem do cywilizacji i pewnych standardów, więc jakieś 30 dni w większej miejscowości by mi wystarczyło.

morze.
słońce, gorący piasek, plaża. najlepiej w jakimś ciepłym miejscu, żeby można było przeczekać na niej od zachodu do wschodu słońca.

góry.
połoniny, hale, widok ze szczytu, promienie słońca, trud wędrówki. to uczucie, że jest się bliżej nieba. ten strach przed upadkiem i staranne stawianie każdego kroku. w bieszczadach byłem, w tatrach byłem - ale mógłbym wrócić.
sceneria zimowa kojarzy się z wynajętym domkiem, dwuosobowym pokojem, snowboardem, przemoczeniami i zimnem po głupich zabawach na śniegu.

barcelona, nowy jork, tokio.
klimat (eh, espania), bogactwo kulturowe, język, zabytki, nowoczesność, urbanizacja. bardzo chciałbym zwiedzić te miasta, zobaczyć z bliska na własne oczy. może niekoniecznie chciałbym w nich mieszkać, ale bywać kilkanaście razy w roku - bardzo chętnie.

wtorek, 4 stycznia 2011

2011 a marzenia

marzy mi się jakiś wyjazd we wrześniu. góry lub morze. byłoby cudownie pojechać z najbliższą paczką (g. trzeba będzie oczywiście zmusić). wymagania: piękna pogoda, zwykłe łóżko, zwykły prysznic i zwykła cena. zobaczyć zachód słońca, poczuć wiatr na twarzy - tak, dokładnie takie banały.

marzy mi się spędzenie kilku dni za kołem podbiegunowym. noc 24h/dobę to byłoby coś niesamowitego.

marzy mi się dziewczyna. ale taka "tru". od ostatniego opisu (notka pt. ko ko bie) nic się nie zmieniło.

marzy mi się dobra sylwetka, tzw. letnia. ćwiczyć już mogę, więc do dzieła!

marzy mi się duża dawka nowej, dobrej muzyki.

marzy mi się kontynuacja moich wszystkich ulubionych seriali.

marzy mi się jakiś dobry, rockowo-metalowy koncert we wrocławiu. może otwarcie stadionu w drugiej połowie roku?

marzy mi się, że filmy na które czekam będą co najmniej dobre. (your highness, sucker punch, battle: los angeles, i am number four, cowboys & aliens, ...).

marzą mi się dobre relacje z paczką i jeszcze lepsze z g.

marzy mi się jakiś sukces sportowy polskiej drużyny/reprezentacji w dowolnej popularnej dyscyplinie sportu. będę się też cieszył, jeżeli fc barcelona wygra co będzie mogła.

marzy mi się życie. takie bez kłótni jeśli można.

oczekiwania:
- wyczekuję już nowej płyty foo fighters,
- wieści od brand new - milczą od marca 2010,
- diablo 3,
- i inne.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

2010 po raz ostatni.

przeprowadzka.
pożegnałem się z akademikiem, ze smrodem i z kiszeniem się w trójkę na kilku metrach kwadratowych. teraz mieszkam sam. no właśnie. niektóre ścieżki rozchodzą się co raz bardziej.
ludzie z mieszkania do wczoraj wydawali się niebywale-super w porządku. ale, że tak powiem, czar prysł. nie to, żeby mnie jakoś zaskoczyli.

studia.
na uczelni udało się wyjść na prostą. niewiele pozostaje do inżyniera.

wakacje.
spędzone w 2/3 we wrocławiu. mile wspominam praktyki (czytaj: totalne opierdalanie się) w lipcu i poprawki we wrześniu. ale na szczęście w domu znalazło się troche czasu na rower.

kondycja fizyczna.
do wakacji robiłem niewiele - leń. po wakacjach wszelkie plany pokrzyżował mi nerw łokciowy. peszek. a była kasa i chęci.

kondycja psychiczna.
tutaj wiele się nie zmieniło. wciąż wiele pytań i niewiadomych. od grudnia 2009, kiedy to nabroiłem bardzo (oczywiście że w krakowie) - zobaczyłem i powiedziałem za dużo - wiele się nie zmieniło. chociaż... w styczniu była rozmowa z g. tam to dopiero się wygadałem że hej. nie żałuję, bo trochę pomogło. skończyły się głupie rozmyślania o przeszłości, o tym co mogłoby się wydarzyć.

blog.
stwierdzam, że pisanie pomaga - tak ogólnie. czasem dziwię się jak szybko zapomina się o złych rzeczach gdy ujrzą one światło dzienne, jak bardzo zmieniają swą barwę - gdy z głębokich czerni bledną i stają się szaro-białe.

muzyka.
najlepszą płytą roku zdecydowanie: deftones - diamond eyes. moje odkrycie roku 2010: mastodon i marilyn manson.

w 2010 przesłuchałem:
- deftones 1350+ razy
- korn 1300+ razy
- brand new 950+ razy
- marilyn manson 850+ razy
i wiele innych.

film.
wszystkim polecam moją wielką czwórkę: incepcja, shutter island, vampires suck, jackass 3d.
znowu nie udało się wyjść na noc kina ani na horrorfestiwal - żałuję. ale to jest do nadrobienia.
seriale te same.


podsumowując: rok 2010 należał do tych obojętnych. nie będę szczególnie tęsknił, chociaż okazał się być lepszym od poprzednika.

żegnaj.

sobota, 1 stycznia 2011

dupa, 31.12.2010

ostatni dzień roku upłynął mi pod znakiem podróży. najpierw łamiący wszelkie ograniczenia prędkości bus, później opóźniony i powolny pociąg tlk. w jebanym krakowie zgubiłem rękawiczkę, lewą na dodatek. dobrze, że nie było zimno.

sam sylwester minął dziwnie. na początku bulwers, bo jak miałem wielką ochotę na picie to mnie omijali. skoro nie wóda, to przylepiłem się do sziszy. uzależniające dziadostwo (przypomniał się letni wyjazd z cyganami). dostałem super zajebistego smsa od g. - chciałem go uczcić a tu dupa. nie pijemy, tylko naklejamy na czoło kartkę i zgadujemy. jak w podstawówce. po wielkich męczarniach odgadnąłem boba budowniczego. brawo! gdy już wszyscy odgadli swoje postacie, zaczęłi tańczyć. a jako że ja nie tańczę, to znowu szisza.

kilka minut przed 0:00 wyszliśmy na dwór - obowiązkowe odliczanie, szampan. a ja trzeźwy. fail. jak co roku obdzwoniłem wszystkich ważnych. g. powiedział "mam ci dużo do powiedzenia, widzimy się we wrocku". czekam. cała kasa z konta "wydzwoniona", w nowy rok nie mam jak doładować - dupa.

wódka już mi nie wchodziła, nie miałem ochoty. postałem chwilę w kuchni i chyba o 2 poszedłem spać. prawie spać, bo reszta balowała do piątej. ogólnie to pozytywnie, ale po raz kolejny stwierdzam, że koniecznie trzeba pić jak się ma ochotę, bo później będzie trzeźwa dupa.

poranek jak poranek. specyficzny śmiech współlokatorki, jakiś tam ból głowy, spokojne rytmy brand new i mastodona z głośników. tylko dupa, bo coś się zepsuło i nie ma ogrzewania. ale co tam, ważne że jest prąd i komp. no dobra, tona jedzenia z domu też się do mnie uśmiecha. okazuje się, że reszta nie poszła spać. twardziele.

no i dupa